Baśń jak gumowa kaczka – rozdział 3

Rozdział trzeci

Wyszedłszy z pomieszczeń Dworca Centralnego w kierunku północnym, Danuta znalazła się w galerii Złote Tarasy i kiedy spojrzała w górę, jej oczom ukazał się słynny dach, wykonany ze szklanych wielokątów, o których czytała, że każdy był innej wielkości i że musiał je projektować komputer, właśnie z powodu złożoności kształtu dachu jako całości. Miała ambiwalentny stosunek do komputerów być może dlatego, że w czasach jej młodości komputery nie były jeszcze w powszechnym użyciu i w związku z tym nie otrzymała żadnych wskazówek od rodziców na okoliczność „obcowania” z takimi maszynami. Potem oczywiście nauczyła się obsługi komputera i stało się to nawet na długo przed tym, jak umiejętnością taką pochwalił się pewien polityk, który nawet z tej okazji założył bloga na popularnym, prawicowym portalu z końcówką .pl. Miała w domu dość stary laptop, na którym czasem oglądała sobie różne ciekawostki ze świata, a nocami bywało, że wchodziła na strony, na które nigdy by nie weszła w obecności rodziców, choć nie byli zyt pruderyjni i czasem nawet któreś z nich przemykało z łazienki do sypialni całkiem nago. Widok tego czegoś dyndającego u ojca początkowo wzbudzał w niej lęk, potem ciekawość, a w końcu coś na kształt fascynacji, kiedy okazało się, że to coś potrafi zmieniać kształt i stan „skupienia”, co powodowało w jej umyśle galopadę fantazji zupełnie niezrozumiałych, choć przyjemnych. No ale to było jeszcze w czasach, gdy wspominana już kaczuszka służyła do celów jakie przewidział jej projektant, czyli do grzecznych zabaw dzieci pod czujnym okiem rodziców.

Przechadzając się po luksusowych pomieszczeniach galerii przypominała sobie zgrzebne dzieciństwo, kiedy to wraz z dziećmi z bloku bawiła sią przy trzepaku znajdującym się obok śmietnika i choć wzdragała się na samą myśl o tym, to jednak całkiem dobrze pamiętała, jak wielokrotnie buszowali po tym przybytku w poszukiwaniu różnych „skarbów”, o które wcale nie było tak łatwo w czasach PRL-u. Niewątpliwie była dzieckiem tamtej epoki i nawet kiedyś miała pomysł, żeby spisać te -jak jej się wydawało – interesujące wspomnienia i próbować zainteresować nimi jakieś wydawnictwo. Ale kiedy okazało się, że nie będzie w tym prekursorką, szybko się zniechęciła i sobie odpuściła. Zresztą „odpuszczanie” w pewnym momencie stało się jakby jej filozofią życiową, gdyż doszła do wniosku, że zdecydowanie lepiej jest czasem odpuścić, niż się sprężać, napinać i zawracać sobie głowę mrzonkami. Ponieważ nie chodziła do kościoła, nie odczuwała też potrzeby, aby jej coś odpuszczano. Tym bardziej, że nie czuła się niczemu winna.

Praca w fabryce gumowych ochraniaczy na płeć męską dawała jej tak potrzebne kobietom poczucie stabilności, a dobra komitywa z dyrektorem i jego synem sprawiała, że z ufnością mogła patrzeć w przyszłość. Miała już długi staż w fabryce i choć nigdy nie pracowała bezpośrednio na produkcji, to za ironię losu uważała, że nie miala specjalnie okazji wypróbowywać nowych wyrobów swojej firmy, a reklamowe gadżety parciały na półce w etażerce. Czasami robiła z nich baloniki na Sylwestra, ale kiedy patrzyła jak fruwają po pokoju zamiast papugi, to ogarniała ją jakaś bliżej nieokreślona melancholia. Wiedziała coś na temat tego stanu umysłu, bo kiedyś kupiła sobie książkę pod takim tytułem, autorstwa znanego profesora psychiatry i nawet ją prawie całą przeczytała, choć dość szybko zorientowała się, że nie jest to pozycja beletrystyczna. Potem nawet szukała innnych książek tego autora i trafiła na coś znacznie mniejszego objętościowo pod tytułem „Z psychopatologii życia seksualnego”. Tę niewielką książeczkę czytała nawet kilka razy i z pewnością dzięki niej stała się o wiele mądrzejsza, bo przecież każdy wie, że książki tego autora warto czytać dlatego, że są po prostu mądre.

Dobra literatura czasem wręcz  podniecała ją intelektualnie. Niektóre książki znała prawie na pamięć, np. tę, z której kiedyś pisała pracę na egzaminie do szkoły średniej, a która zaczynała się jak relacja z frontu walki o pryncypia i którą mógłby napisać jeden ze współczesnych reporterów śledczych:

Spostrzegłszy kobietę, która schodziła ulicą w kierunku mostu na Śreniawie, Podgórski skręcił w bok ku trotuarowi i wóz gwałtownie zatrzymał.

Dwaj młodzi, w automaty uzbrojeni milicjanci poruszyli się natychmiast czujnie w tyle wozu.

Natomiast siedzący przy Podgórskim sekretarz wojewódzkiego komitetu Partii Robotniczej, Szczuka, wyprostował się i podniósł na kierowcę ciężkie, z niewyspania opuchnięte powieki.

– Defekt?

– Nie. Jedna minuta, towarzyszu, i wracam.”

Więc i ona wróciła teraz do rzeczywistości i zatrzymała wzrok  na schodach ruchomych, które w przeciwieństwie do tych na Dworcu Centralnym, poruszały się jednostajnym ruchem w górę. Nawet jeśli poruszałyby się w dół, to i tak stanowiłyby zdecydowane przeciwieństwo schodów dworcowych, które kojarzyła jeszcze z czasów komuny i z tego co pamiętała, wówczas też były nieczynne. Ba, pamiętała nawet stary dworzec Główny przy Towarowej, na który kiedyś przyjechała z rodzicami jako mała dziewczynka. Wtedy w W-wie były chyba tylko jedne schody ruchome, podarowane stolicy przez bratni naród radziecki, a znajdowały się one na trasie WZ i można nimi było wjechać na Plac Zamkowy. Schody ruchome i windy kojarzyły się jej od początku z kolegą ojca, który był konserwatorem wind i doskonale pamiętała, jak opowiadał jej mrożące w żyłach krew historie o urywających się windach, a potem, widząc jej przerażenie, głaskał ją po głowie i śmiejąc się mówił, że taka duża dziewczynka nie powinna wierzyć w podobne banialuki. Do Banialuki też kiedyś chciała się zresztą wybrać na wycieczkę, ale to było w czasach, gdy akurat zaczęła się wojna w tych okolicach i musiała zrezygnować z ambitnych planów. Pojechała wtedy do Krynicy Morskiej i tam wdała się w dość burzliwy jak na jej standardy romans, z pewnym rybakiem morskim, choć nie dalekomorskim, bo pływał raczej głównie po wodach przybrzeżnych. Już nigdy potem nie zjadła tylu ryb w tak krótkim czasie i nigdy tyle razy nie kochała się raz za razem na plaży, a być może nie tylko tam. I wcale nie przeszkadzało jej to, że rodzice zawsze ostrzegali ją przed marynarzami, bo tłumaczyła sobie naiwnie, że rybak to nie marynarz. Podobnie jak w popularnej piosence o raku nie rybie, teraz, po latach, wydało się jej, że te wszystkie wspomnienia to tylko sen. Sen małej dziewczynki, którą już od dawna nie była, choć zdecydowanie nie wyglądała na swój wiek, tylko co najmniej o 10 lat młodziej, szczególnie od tyłu.

Nie poszła do Złotych Tarasów po to, żeby coś sobie kupić. Nie miała wygórowanych potrzeb, a poza tym, nie stać jej było na zakupy w luksusowych sklepach. Rodzice zawsze jej tłumaczyli, że należy żyć skromnie, nigdy ponad stan, dlatego też nie korzystała z żadnych kredytów, z wyjątkiem kredytu zaufania. Zasadniczo ufała ludziom, a osobliwie mężczyznom, choć ci kilka razy tego zaufania nadużyli. Na szczęście bez większych konsekwencji, jeśli nie liczyć jednego epizodu okradzenia mieszkania, dwóch guzów pod okiem i kilku rozczarowań łóżkowych w kontekście wcześniejszych obietnic. Teraz chodziła po galerii i czuła w sobie wewnętrzny spokój, jakiego nie doświadczała od dawna. Dawniej bardzo często miała wrażenie, że natłok myśli rozerwie jej czaszkę – nie mogła się na niczym skupić i kiedy próbowała jakoś wyciszyć ten destrukcyjny proces, to przeważnie z marnym skutkiem. Co gorsza, nie zawsze pomagała wizyta w łazience w towarzystwie żółtej kaczuszki, która jednak już mocno wyblakła i spod żółtego koloru prześwitywały plamy ordynarnej, brunatnej gumy, która kojarzyła się jej z okupacją hitlerowską, choć nie mogła jej oczywiście pamiętać.

Właśnie mijała stoisko z ekskluzywnymi gumowcami i od razu przypomniał się jej wujek Heniek, wspominany już wcześniej woźny, ze szkoły prowadzonej przez zakonnice. Widywała go dość często w popularnych w tamtych czasach gumofilcach, które wujek uważał za obuwie wygodne i trwałe. A jej rodzice zawsze powtarzali, że odzież powinna być przede wszystkim wygodna, trwała i nie zwracająca uwagi, co zapewne wynikało z doświadczeń okupacyjnych. Małe święto było w domu wówczas, kiedy mamie udało się zdobyć trudno dostępne niemieckie pismo o modzie pod nazwą Burda, które zawierało również dodatek dla amatorów, w postaci wykrojów rożnych ubiorów. Wtedy szła w ruch maszyna do szycia i jeśli mama miała dobry humor, to czasem szyła córce jakiś modny ciuch z materiałów, które zostały jeszcze z zapasów po dalekim krewnym, kupcu z Łodzi, który przed wojną prowadził w tym mieście sklep z materiałami. Mieszkanie było małe, wiec dość wiekowe bele rodzice trzymali w piwnicy i pewnego dnia okazało się, że w większości zostały one zaatakowane przez paskudne robactwo. Wtedy skończyło się strojenie i Danusi pozostały jedynie marzenia o tym, że jakiś mężczyzna zwróci na nią uwagę.

Oczywiście bywało, że wpadała w oko jakiemuś facetowi, ale zawsze w takiej sytuacji przypominała sobie przestrogi rodziców i swoje własne, nienajlepsze doświadczenia. Ciągle stał jej przed oczyma mężczyzna, z którym kiedyś jechała windą i który wpatrywał się w nią tak intensywnie, że aż dostała dreszczy. Nie miała pojęcia, czy są to dreszcze przerażenia, czy może dreszcze budzącego się pożądania, ale jechali razem tylko kilka pięter i nie było jej dane upewnić się, czy to co odznaczało się w kieszeni tego mężczyzny to była jego męskość, czy może mały pistolecik. Zresztą w takich sytuacjach nigdy chyba nie można być pewnym swego, o czym nie raz przekonywała Danusię jej babcia, którą pamiętała dość dobrze, bo rodzice, kiedy nie mieli czasu zajmować się córką, często zostawiali ją u matki ojca, która prowadziła punkt repasacji pończoch w lokalnym oddziale Praktycznej Pani. To chyba właśnie w trakcie tych długich pobytów w ciasnej klitce osiedlowego pawilonu wielobranżowego Danusia nabrała awersji do pończoch i już jako dorosła kobieta preferowała albo gołe nogi, albo po prostu chodziła w spodniach. Takie podejście martwiło co prawda mężczyzn, których podniecają pończochy i specjalne pasy do nich, ale niespecjalnie martwiło to Danusię, bo ją z kolei nie podniecali fetyszyści, czego nie można powiedzieć o ekshibicjonistach i kilku blogerach, no ale do tego tematu być może wrócimy w kolejnych odcinkach.

20.10.2012

Dawniej też Pantryjota, a więcej o mnie w stopce.

Kategoria: Pantryjota jako pisarz (9)

Dodaj komentarz