Doktorat na straty

Całkiem niedawno temu, siostra mojej koleżanki po 6 latach ciężkiej harówy, postanowiła przystąpić do obrony swojej pracy doktorskiej. Recenzenci wypowiadali się o niej w samych superlatywach, podnosząc m.innymi nowatorskie i oryginalne podejście do tematu, który sam w sabie miał cechy pracy o charakterze pionierskim, przynajmniej w takim ujęciu, jakie autorka zaprezentowała, w oparciu o własne materiały, gromadzone przez wiele lat praktyki adwokackiej. Dwoje recenzentów też nie wypadło sroce spod togi, gdyż pani recenzentka jest obecnie sądzią Sądu Najwyższego, a pan recenzent sędzią Trybunału Konstytucyjnego, choć niestety z nowego zaciągu, co jak się wkrótce okaże, mogło mieć pewien wpływ na decyzję komisji egzaminacyjnej, której przewodniczącą była słynna profesor, w swoim czasie również związana z Trybunałem Konstytucyjnym, a także występowała w imieniu obywateli, jako rzecznik ich praw.

Biorąc pod uwagę okoliczności, wszystkie osoby zainteresowane i zaangażowane w temat były przekonane, że obrona będzie w zasadzie formalnością niemal, bo praca spełniała wszystkie wymogi konieczne do uznania autorki za godną tytułu doktorskiego.

Jednak już  w trakcie „przesłuchania” pani przewodnicząca komisji wykazała dalece idącą „upierdliwość” twierdząc np. że autorka pracy nie chce odpowiadać na jej pytania. Obecni na sali robili wielkie oczy ze zdziwienia i w miarę upływu czasu widać było, że coś jest nie halo.

Kiedy „jury” udało się na naradę za za zamniętymi drzwiami, po pewnym czasie zaczęły dochodzić stamtąd podniesione głosy, narada się przedłużała na tyle, że co jakiś czas wychodził członek i przepraszał bardzo, że tak długo to trwa. Zgromadzeni na sali prawnicy ( przypominam, że z najwyższej półkj zawodowej) mówili, że pierwszy raz w życiu spotykają się z taką sytuacją.

No ale w końcu komisja wróciła i ogłoszono, że doktorat przepadł, stosunkiem głosów bodaj 15 do 14 czy jakoś tak.

Już sam fakt tak dużej ilości członków komisji wzbudził zdziwienie mojego kolegi, też doktora nauk prawnych, który mówi, że u nich w Łodzi taka komisja składa się z 10 osób. Dlaczego w W-wie jest ich 3 x więcej, tego nie potrafił mi wytłumaczyć.

Siotra koleżanki i całe zgromadzone towarzystwo było w szoku, no ale teraz szok powoli mija i do niedoszłej pani dr dotarło oficjalne uzasadnienie „wyroku”. Jak twierdzi, to uzasadnienie jest napisane tak, jakby w ogóle nie dotyczyło jej pracy. Znalazła kilkanaście punktów zupełnie „od czapy” i poważnie zastanawia się nad złożeniem odwołania, czy jak to się tam nazywa, choć jest to bardzo rzadko praktykowane.

A mnie się coś wydaje, że pani profesor wykazała swoistą „solidarność środowiskową” i dała „odpór” nowemu zaciągowi  „trybunalskiemu” uważając widocznie, że w ten sposób da wyraz swojej nieprzejednanej postawie obywatelskiej.

Ciekaw jestem,  co na to Polska Akademia Nauk i jak zakończy się ta dziwna sprawa.

W każdym bądź razie trzymam kciuki za siostrę koleżanki, która oprócz tego, że jest prawnikiem, ma również dyplom konserwatorium i czasem korzysta z nabytych na tamtej uczelni umiejętności.

Tak więc zawsze może próbować zrobić  doktorat w zupełnie innej dziedzinie, bo być może w tamtym środowisku polityka aż tak bardzo się nie odciska na profesorach.

Pantryś

 

 

 

Dawniej też Pantryjota, a więcej o mnie w stopce.

Kategoria: Różności niesklasyfikowane (8)
  1. Samuela pisze:

    Polska Akademia Nauk nie ma tu nic do rzeczy, ponieważ prawo przeprowadzania przewodów doktorskich mają autonomiczne uczelnie wyższe, o ile mają do tego prawo.

    W trakcie przewodu doktorskiego sekretarz komisji sporządza drobiazgowy protokół z części jawnej i z części niejawnej. Protokół jest podpisywany przez wszystkich członków komisji dysertacyjnej, a następnie dziekan wydziału przesyła całość dokumentacji (wynik i protokół z egzaminu oraz protokół z obrony) do Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów. Tam też trzeba pisać odwołanie na Berdyczów.

    Dziwna ta sprawa wygląda na środowiskową wendettę, gdyż negatywny wynik przyjęcia przez komisję dysertacji zdarza się niezmiernie rzadko.

  2. Samuela pisze:

    Jak znam akademickie życie, a znam, to sprawa jest właściwie przesądzona, ale nie do końca. Przewód dysertacyjny składa się z kilku elementów. Komisja ds. przewodu doktorskiego przyjęła pracę, przyjęła pozytywne recenzje i odebrała egzamin przedmiotowy, filozoficzno-ekonomiczny oraz językowy i tym samym dopuściła doktorantkę do obrony dysertacji. Wynik głosowania oznacza, że za przyjęciem obrony głosował tylko promotor. Obrona jest jednak tylko jednym z elementów całego przewodu i nic nie stoi na przeszkodzie, by ją powtórzyć.

    Szkoda sześciu lat pracy. Jest to jednak uzasadniony argument za tym, aby doktorat przygotowywać w czasie np. trzech lat, gdyż w razie niepowodzenia trzech lat mniej jest żal niż lat sześciu.

  3. Pantryjota pisze:

    Samuela,

    O PAN pisałem w tym kontekście, że promotor był stamtąd.
    Co do strat czasu, to najlepiej jest w ogóle nie pisać żadnych doktoratów, a zaoszczędzony w ten sposób czas poświęcić np. na rozwój duchowy, albo wręcz fizyczny.
    Ale Twoje uwagi są z pewnością bardzo cenne i przekażę je osobie poszkodowanej.
    Mój kolega prawnik sugeruje, że najrozsądniej byłoby trochę przerobić pracę, dać jej inny tytuł i próbować od nowa, z nowym promotorem.

  4. Eva70 pisze:

    Samuela,

    Ciekawa, z jakiego języka obcego zdawali egzamin do doktoratu braciszkowie K.? W tamtym czasie taki egzamin też obowiązywał! 🙂

  5. Samuela pisze:

    Eva70,

    Braciszkowie mogli zdawać egzamin z obcego języka polskiego.

  6. Eva70 pisze:

    Samuela,

    Tak też myślałam. 🙂

  7. Pantryjota pisze:

    Eva70,

    Smaczku sprawie dodaje fakt, że jak braciszkowie zostali usunięci z renomowanego liceum Lelewela na Żoliborzu, gdzie poziom był dla nich za wysoki, to Jaruś został przeniesiony do takiego ogólniaka na Woli, gdzie wykładowym był angielski i była to jedna z pierwszych takich szkół średnich w W-wie.
    Jak ją skończył, pozostaje tajemnicą, którę mama sanitariuszka zabrała do grobu, w którym być może teraz się przewraca, ale dopóki nie zostanie ekshumowana, pewności nie będzie.

  8. Kfiatushek pisze:

    Vendetta środowiska prawniczego jest zwykle bolesna dla osób postronnych. Promotor jest jak ojciec chrzestny i dlatego warto wiedzieć, jakie ma stosunki w środowisku akademickim. Wiem, bo przewód doktorski prowdziłam poza uczelnią macierzystą. Na promotora wybrałam ówczesnego rektora wydziału, a na recenzenta głównego specjalistę w mojej dziedzinie na świecie. Było cholernie ciężko, ale dałam radę. Siostrze koleżanki doradzam natychmiastową zmianę promotora.

  9. Pantryjota pisze:

    Kfiatushek,

    Kiedy moja koleżanka pisała doktorat z nauk medycznych, a konkretnie z radiologii, to gdy była już na finiszu, promotor zasugerował, że powinna go napisać od nowa, po czym przywłaszczył sobie część materiałów i na tym sprawa się zakończyła, bo koleżanka się wkurzyła i sobie odpuściła. A poza tym, spokojnie wystarcza jej 2 stopień specjalizacji i 25 lat praktyki, że nie wspomę o wcześniejszym dyplomie ze stomatologii :))’
    A tatuś był dość znanym ginekologiem, uczył się chyba nawet w Austrii.
    Jako ciekawostkę dodam, że jakieś3 lata temu oglądałem osobiście jak pasek wypłaty z macierzystego etatu „państwowego” czyli ze szpitala klinicznego w duzym mieście wojewódzkim i były to zarobki nie przekraczające 3 tys zł.
    Mniej więcej tyle zarabia miesięcznie jako kierownik oddziału radiologii prywatnej przychodni, ale tam jeżdzi 2 albo 3 x w tygodniu na kilka godzin.
    A ponieważ jest w wieku emerytalnym, pewnie już szpital rzuciła w cholerę.
    Mam sporo znajomych w tym środowisku, to wiem jak jest.

  10. Samuela pisze:

    Kfiatushek,

    Sprawa ta ma szerszy wymiar i nie ogranicza się li tylko do środowiska prawników. Na wybór promotora doktorant ma wpływ ograniczony. Przede wszystkim promotor musi być oraz chcieć. Najczęściej trzeba mieć odpowiednią rekomendację. Wysoko ceniona jest też umiejętność wśliźnięcia się tam, gdzie trzeba. Osobiście znam przypadek (podobno nieodosobniony), w którym profesor mający w swoim dorobku wiele doktoratów tuż przed obroną dosłownie sprzedał doktoranta koledze, któremu doktoraty potrzebne były jak drzewo bobru.

    Generalnie zaś jest tak, że promotor sam lub poprzez dziekana wydziału ma wpływ na dobór recenzentów oraz na wybór przewodniczącego komisji. Z reguły są to przecież koledzy. Zarówno promotorowi jak i władzom wydziału zależy bardzo na tym, by uniknąć gorszącej wpadki na egzaminie lub na obronie. Jeżeli promotor wybiera lub ulega wyborowi osoby na przewodniczącego komisji, z którą ma na pieńku, to zeń dupa nie promotor. Więcej naiwnych doktorantów już nigdy nie znajdzie. Jeśli zaś ktoś ubiega się o to, aby promotorem jego doktoratu była dupa, to niechaj się nie dziwi, że produkt będzie marnej jakości. Z otworu analnego chleba bowiem nie będzie.
    Sprawa zaś ma szersze dymensje także, lub przede wszystkim, z tego powodu, że w Polszcze toczy się aktualnie wojna. Na wojence czasem jest miło, ale tylko dlatego, że łeb się urzyna temu, kto nie umie lub nie może się bronić. Po to są zresztą dobry Pan Bóg wymyślił wojny, aby ci silniejsi, ci bardziej bezwzględni, mogli na pal wbijać sobie istoty o marniejszej kondycji niźli pal.

    Jest takie opowiadanie Anny Seghers, pisarki mieszczańskiej, z której NRD uczyniła świętą. Nosi ono tytuł „Das wirkliche Blau” (Realny błękit czy jakoś tak). W czasie II Wojny Światowej, która w istocie była I Wojną Światową, w Meksyku żył sobie garncarz. Ówże wytwarzał naczynia gliniane. Farbował je błękitem, który był importowany z Europy. Dobrze mu się wiodło, atoli do czasu, gdy z powodu wojny Europa przestała dostarczać błękit zastępując go barwą brunatną lub czerwoną. Tym samym dobre samopoczucie garncarza skończyło się, gdyż w Meksyku nikt nie chciał kupować glinianych naczyń w kolorze wydzieliny, zaś w innych kolorach konkurencja była zbyt duża. Tenże garncarz jest czymś w rodzaju ostatniego stadium efektu motyla. Gdy się bowiem mocarze na wojnie biją, to trafiają w ceramikę.

    Nie znam imienia i nazwiska siostry koleżanki Pantryjoty, ale założę się, że nazywa się albo Garncarz albo jakoś tak.

    Generalnie Pantryota zauważył, że są tematy trudne. I ja się z tego cieszę, bo ja też wiem, że są tematy trudne. Bagnet na broń!

  11. Pantryjota pisze:

    Samuela,

    W zasadzie mógłbym powiedzieć, jak nazywa się siostra koleżanki, choć nazywa się inaczej niż koleżanka, gdyż albowiem nie wydała się za mąż.
    W tym też trochę przypomina prezesa, choć tylko trochę, więc być może fakt ów został wzięty pod uwagę przez wysoką komisję, gdyż doktorat dotyczył rozwodów, a co może o tym wiedzieć panienka?

  12. Samuela pisze:

    Pantryjota,

    Może przewodnicząca komisji była rozwódką i stąd ten ambaras?

  13. Pantryjota pisze:

    W Wiki piszą, że miała męża, sędziego Sądu Najwyższego, więc jest chyba wdową, skoro zmarł już jakiś czas temu.

  14. Pantryjota pisze:

    Być może otworzę kiedyś przewód z pantryjotyzmu, jako choroby będącej pochodną narcyzmu, no ale to tylko wówczas, jak zdam maturę 🙂
    A na razie się położę, bo tzw koleżanka też już się kładzie, a miło jest czasem położyć się równocześnie, choć osobno.
    A na dobranoc coś ładnego, choć współczesnego:

  15. Eva70 pisze:

    Pantryjota,

    🙂 🙂 🙂

  16. Pantryjota pisze:

    Eva70,

    Widzę, że „na starość” stałaś się bardziej powściągliwa w komentowaniu na moim forum 🙂
    Mam nadzieję, że to tylko chwilowe.

  17. Kfiatushek pisze:

    Pantryjota,

    Sorry mam remont sieci IT i jestem obecna w sieci niejako z doskoku lub z zakoczenia, gdy robotnicy mają przerwę w pracy. Inaczej wyskakuję z łączy bez uprzedzenia… Frustrująca to sytuacja. 🙁

    Wiem, jakie stosunki panują na polskich uczelniach (30 lat temu też takie były!) i jakie wynagrodzenie pobierają tam asystenci. Również z tego powodu wyjechałam z kraju decydując się na karierę w tam, gdzie wiedza i umiejętości liczą się bardziej od „trudu rąk murarza” i polityki. Feudalne stosunki panują też i na zachodzie, ale są mniej… widoczne. No i zawsze po odpracowaniu „asystenckiej pańszczyzny” ucieka się na swoje. Tam dopiero, na swoich śmieciach, zarabia się pieniądze (czytaj: odcina kupony od lat nauki – 6+2-3+4 dla lekarza z tytułem doktorskim i specjalizacją). Lekko nie jest, ale lżej, niż w Polsce.

  18. Kfiatushek pisze:

    Samuela,

    Temat nauki jest w ogóle trudny, a i ja też w okresie wojny polsko-jaruzelskiej byłam dotknięta „efektem motyla”. Moje pierwsze kroki w dziedzinie genetyki człowieka stawiałam w czasie „odwilży Solidarności”, niestety po 13stym grudnia roku pamiętnego nie mogłam wykonywać żadnych badań w mojej dziedzinie, bo… odczynniki były niedostępne, literatura też. Pojechałam więc za odczynnikami i zostałam tam, gdzie mogłam zająć się badaniami, a nie polityką. Teraz wracając do Polski, a bywam tam często, wiem, dlaczego w ciągu najbliższego czasu nie osiągnie ona poziomu europejskiego: za dużo polityki, za mało zdrowego rozsądku. Podczas majowego weekendu siedziałam w domu czekając na gości i włączyłam telewizor:

    – śledztwo dziennikarskie w sprawie Igora Stachowiaka i debata o usunięciu ministra Błaszczaka i vice-ministra Zielińskiego,
    – festiwal z Opola do Kielc i odwrotnie,
    – święcenia kapłańskie syna pani premier i pielgrzymka PiS (?!),
    – identyfikacja szczątków generałów ekshumowanych w ramach akcji „puzzle smoleńskie”…

    Przecież to paranoja!

  19. Pantryjota pisze:

    Kfiatushek,

    Jednak zarobki lekarzy w ostatnich latach znacząco wzrosły, czego nie można powiedzieć o średnim personelu i to dopiero będzie tragedia za kilka lat, jak np większość pielęgniarek odejdzie na emeryturę. Ratownicy medyczni też protestują, bo zarabiają jeszcze gorzej, a wymagane są wyższe studia.
    Ale w takiej np Anglii też mozna czekać rok na poradę specjalisty w ramach ubezpieczenia, a na ostrym dyżurze można i dwie doby czekać, jeśli nie zostaniesz zakwalifijkowany jak pilny przypadek. Wbrew pozorom nasza służba zdrowia wcale nie jest tak źle zorganizowana, np państwowa opieka nad osobami starszymi w ich domach poprzez pielegniarki śtrodowiskowe to tylko marzenie w wielu krajach, znacznie bogatszych od naszego. Że nie wspomnę o „smieszych” cenach za operacje, albo za prywatne usługi stomatologiczne. Poważna choroba też nie oznacza u nas bankructwa, tak jak to np jest często w USA. Być może jednak nowy rząd wypleni te złogi komunizmu i za kilka lat będzie już „normalnie”.

  20. Kfiatushek pisze:

    Pantryjota,

    Obyś okazał się prorokiem, Pantryjoto. Ja jednak w dziedzinie wykształcenia Polaków pozostaję pesymistką.

  21. Pantryjota pisze:

    Pisząc „normalnie” miałem na myśli, że znacznie gorzej.

  22. Kfiatushek pisze:

    Pantryjota,

    Ty pesymisto!

  23. Pantryjota pisze:

    Kfiatushek,

    Wolę być pesysmistą niż PiSslamistą

  24. Kfiatushek pisze:

    Pantryjota,

    Apage satanas! Nie klnij na własnym blogu.

  25. Pantryjota pisze:

    Kfiatushek,

    Nie mam własnego bloga tylko własne forum, a to wyższy stopień rozwoju duchowego.

Dodaj komentarz