Masz babo placek

W 1859 roku Thomas Austin, członek Victorian Acclimatisation Society postanowił zorganizować bożonarodzeniowe polowanie na swojej posiadłości w Winchelsea, na zachód od Melbourne. Tęsknota za Anglią oraz niepohamowana pasja łowów doprowadziły do największej katastrofy ekologicznej w historii Australii. Osadnicy żywili nadzieję, że sprowadzając rośliny i zwierzęta uda się upodobnić ich nową ojczyznę do rodzinnego kraju.

Thomas Austin poprosił swoją rodzinę o przysłanie z Anglii 24 królików. Zwierzęta wypuszczone na wolność szybko się mnożyły. W ciągu 7 lat zastrzelono ich tam ponad 14 tysięcy (sic!). Niestety Austin polował również na wszystkie drapieżniki w okolicy – koty, jastrzębie czy orły. Brak naturalnych przeciwników spowodował jeszcze szybszy rozrost króliczej populacji. Do 1868 roku pola o powierzchni ponad ośmiu tysięcy kilometrów były całkowicie zdewastowane przez króliki.

Króliki świetnie odnalazły się w suchym australijskim klimacie. Wysoka płodność w połączeniu z brakiem naturalnych wrogów i ciepłym okresem zimowym doprowadziły do szybkiego wzrostu ich populacji. Obecnie te ssaki zajmują obszar około czterech milionów kilometrów kwadratowych, wciąż się rozmnażając.

W latach 40. XX w. liczbę królików szacowano na ponad 600 milionów. Rząd australijski oszacował, że każde zwierzę powoduje straty w wysokości jednego dolara. Uwzględniając ówczesną inflację, jest to kwota astronomiczna. Króliki przede wszystkim dewastowały miejscową roślinność, co skutkowało stopniowym wypieraniem rodzimych gatunków zwierząt z tych terenów. W pierwszej połowie XX wieku ich obecność na jednej z południowych wysp Australii doprowadziła do wymarcia trzech gatunków papug i 23 z 26 gatunków drzew. Szacuje się, że na innych wyspach sytuacja wyglądała podobnie.

Pierwszą, częściowo skuteczną, metodą zmniejszania populacji okazało się zastosowanie myksomatozy – zaraźliwej choroby wirusowej. W latach 50. wytępiono w ten sposób 95% królików. Niestety, pozostałe 5% uodporniło się na wirusa i cały problem zaczął się od nowa. W 1996 roku zarażono zwierzęta chińskim kaliciwirusem oraz europejską pchłą króliczą co wreszcie dało pożądany skutek. Populacja została ograniczona do kilkuset tysięcy zwierząt. Mimo to, mieszkańcy północno – zachodnich przedmieść Sydney wciąż skarżą się na króliczą plagę, która powoduje znaczne szkody materialne.

Co to są gatunki inwazyjne? Gatunki inwazyjne to takie, które głównie z powodu ludzkich działań przenoszą się z rodzimego miejsca, gdzie zajmują swoją pozycję w ekosystemie, w inne miejsce. Jeśli natrafią tam na sprzyjające warunki rozwoju − szybko się adaptują.
Na efekty pojawienia się nowych gatunków nie trzeba długo czekać. Zmieniają się całe ekosystemy. Nowe gatunki są często bardziej plastyczne niż rdzenne, co skutkuje wypieraniem miejscowych gatunków. Nowe gatunki to także nowe choroby i pasożyty, które atakują nie tylko miejscowe gatunki, ale zagrażają też człowiekowi. Doskonałym przykładem są glisty
Baylisascaris procyonis których nosicielem jest szop pracz.
Nic zatem dziwnego, że gatunki inwazyjne uważane są za drugą, zaraz po degradacji siedlisk, przyczynę zanikania
różnorodności biologicznej na świecie. Gatunki inwazyjne za nic mają granice i zasiedlają nawet tereny parków narodowych – do tej pory względnie bezpieczną ostoję wielu rzadkich i chronionych zwierząt. Za jakiś czas może się okazać, że co prawda mamy parki, ale nie bardzo już jest co w nich chronić. 

Wiele się ostatnio mówi o ochronie bioróżnorodności i odpowiednich zabiegach pielęgnacyjnych, które należy podjąć lub ich zaniechać, by przyroda miała się dobrze.  Zanim jednak przejdziemy do wpływu gatunków obcych na rodzimą przyrodę warto zastanowić się,  które gatunki są obce, które obce inwazyjne i wreszcie które mogą stanowić realne zagrożenie dla naszej fauny czy flory. Wielu przybyszów na tyle wrosło w rodzimy krajobraz, że nie traktujemy ich jako obcych.

Fasola, kukurydza, papryka, ziemniak, pomidor, ale także kasztanowiec, karp czy kura to tylko niektóre przykłady z długiej listy gatunków obcych, które już dawno „wrosły” w naszą świadomość jako gatunki ściśle związane z naszym krajem. Przecież pole ziemniaków, park z kwitnącymi kasztanowcami czy też kura biegająca po wiejskim obejściu to obrazki na tyle popularne, że nawet nie zastanawiamy się jakby Polska wyglądała bez nich.  Zresztą za pewien paradoks można uznać fakt, że aż 70% żywności na świecie pochodzi zaledwie z dziewięciu gatunków roślin, uprawianych w monokulturach poza terenami ich naturalnego występowania. Powyższy przykład dobitnie uświadamia, że to nie w owej „obcości” kryje się zagrożenie – przecież wiele gatunków obcych o dużym znaczeniu dla człowieka nie ma żadnego wpływu na rodzime gatunki, niekiedy nawet ten wpływ może być pozytywny.

Wiele spośród introdukowanych gatunków obcych nie jest w stanie samodzielnie utrzymać się w nowym dla siebie środowisku, inne są w stanie, ale ich populacje są niewielkie i dość stabilne. Ponad 90% gatunków obcych nie zagraża rodzimej przyrodzie, jednak pozostałe 10% może mieć na nią mniej lub bardziej destrukcyjny wpływ.

Neocaridina davidi – słodkowodna krewetka karłowata z rodzaju Neocaridina zamieszkująca wody Chin i północnego Wietnamu, wyhodowana na Tajwanie. Krewetka ta jest zwierzęciem chętnie hodowanym przez akwarystów słodkowodnych ze względu na jego jasne wybarwienie o różnych, barwnych odcieniach: czerwieni (Fire Red lub Red Cherry), błękitu i żółci. Hodowle wykazują duży potencjał gospodarczy tego gatunku. Pozycja systematyczna tych ozdobnych skorupiaków nie jest jasna i trwa dyskusja nad przynależnością tych zwierząt do Neocaridina davidi.

W Odrze żyją nie tylko sumy, leszcze i płotki. Jak donosi portal Nauka w Polsce, można tam złowić także egzotyczne, czerwone krewetki słodkowodne Neocaridina davidi odmiany Red Cherry  – dokładnie takie same, jak te, które hodowcy karmią w akwariach marchewką i bananami. Skąd się tam wzięły i czy jest się z czego cieszyć?

Nie zostały też przeniesione przez ptaki. Zdarza się, że niewielkie skorupiaki przenoszone są ze zbiornika do zbiornika w ich piórach, w tym przypadku raczej nie wchodzi to w grę. Znalezione w kanale Odry krewetki z gatunku Neocardina davidi pochodzą z Chin i Wietnamu. Wszystko wskazuje na to, że wpuścił je do kanału jakiś znudzony akwarysta. Prawdopodobnie zrobił to kilkanaście lat temu, bo populacja rozwija się tam co najmniej od 2003 roku. Inny scenariusz mógłby zakładać, że populacja jest zasilana przez kolejne „dostawy” krewetek w kolejnych latach. Jednak ta opcja jest mniej realna. Tak czy inaczej, dopiero od niedawna wiemy z jakim gatunkiem mamy do czynienia.

W Odrze co najmniej od 2000 roku. Te spod Szczecina na pierwszy rzut oka prawie się od nich nie różnią. Ludzie często  wypuszczają do rzek czy jezior egzotyczne zwierzęta, najczęściej żółwie i tropikalne rybki akwariowe (w tym zwłaszcza duże okazy takie jak zbrojniki, brzany czy piranie), choć zdarzają się i bezkręgowce, na przykład kraby, raki czy mięczaki. Rozczarowanym hodowcom wydaje się, że w ten sposób pozbywają się podopiecznych humanitarnie, bo dają im wolność. Nic z tego: większość z nich ginie, bo zwyczajnie jest im u nas za zimno.

To prawda, że lubią ciepło. Taka temperatura jest dla nich optymalna i dzięki niej mogą żyć w pełnym komforcie i chętnie się rozmnażają. Ale radzą sobie także w chłodniejszej wodzie. Te spod Szczecina miały szczęście, bo trafiły do czegoś w rodzaju podgrzewanego basenu: wpuszczono je do kanału, do którego elektrownia w Gryfinie odprowadza podgrzaną w skraplaczach wodę i który nawet zimą jest cieplejszy niż polskie rzeki. Sprzyja im też globalne ocieplenie klimatu i fakt, że okresy prawdziwego chłodu są ostatnio krótkie.

A jak to jest w tym konkretnym przypadku? Czy szczecińskie Red Cherry rozpoczęły już inwazję i trzeba je powstrzymywać? Nie. Póki co żyją sobie w ciepłym kanale, nie migrują, nie rozmnożyły się na tyle, by w szczególny sposób zagrażać rodzimym gatunkom. Być może stanie się to za sprawą jakiejś mutacji wśród krewetkowego stadła i wtedy może się zacząć hekatomba. Było nie było energetyka ma też swój udział w przyswajaniu azjatyckiej fauny na naszej ojczystej ziemi.

Nadają się do jedzenia?

Nie bardzo. Są malutkie, mają średnio dwa centymetry, więc nie bardzo jest tu co jeść. Zostałby nam w zębach sam pancerzyk. Poza tym woda w kanale nie jest zbyt czysta. Krótko mówiąc odradzam.

Inspiracja: https://igimag.pl/

Nic szczególnego

Kategoria: Bracia mniejsi, przyroda (4), Różne ciekawe historie (5)
  1. Krakowianka Jedna pisze:

    Bardzo ciekawa notka. Krewetek nie lubię więc szczecińskich nie będę próbować, natomiast przeraża mnie wizja piranii, które mogłyby trafić do takiego lekko „podgrzewanego basenu”, który tu opisałeś. Głupota ludzka nie zna po prostu granic.
    Mój ex- przebywa właśnie w Australii i twierdzi, że przewożenie przez granicę nasion (bez deklarowania, oczywiście) jest traktowane jako przestępstwo tej wagi, co szmuglowanie narkotyków.
    Niedawno natknęłam się przed wejście do mojego bloku na martwą żmiję. No cóż, zdarza się nawet w dużym mieście, ale mieszkańcy Bielska-Białej w gorące dnie przezywają czasami horror, jak wychodzą z domu i na schodach natykają się na kilka uroczych wygrzewających się na słońcu osobników. Wydaje się, ze ten gatunek tez stracił jakiegoś naturalnego wroga.

  2. Quartz pisze:

    Krakowianka Jedna,

    Podobno w zbiorniku przy Elektrowni Rybnik widziano onegdaj nawet krokodyla. Nie wspomnę o pytonie z Warszawy. W Europie sporo stworzeń żywych i roślin to gatunki inwazyjne.

  3. Krakowianka Jedna pisze:

    Quartz,

    No dobrze… my tu sobie leniwe gadu, gadu… ale czy mi się wydaje, czy Pantryś się powoli stąd wymiksowuje. Znając go, na pewno nie przestał pisać, czyli robi to na przysłowiowym „boku”. Niech przynajmniej powie gdzie go można czytać…

  4. Kfiatushek pisze:

    Mam kilka pytań:

    1. Czy można by zaimportować jakiegoś skorpiona czy odmianę jadowitego pajęczaka i zainstalować małą hodowlę przy ulicy Wiejskiej w Warszawie? A całe to przedsięwzięcie nazwać: Ars hygienica rei publicae.

    2. Da się wyhodować bakterię, której pożywką będą brudne typy spod budek z piwem? Taka bakteria jak przylgnie do tych pól smrodu, to już nie popuści…

    3. Może by tak stworzyć genetycznie zmodyfikowaną populację świni domowej, której własności intelektualne nie migrowały by do umysłów konsumentów jej mięsa?

    Wiem, jestem idealistką.

  5. Quartz pisze:

    Kfiatushek,

    Odpowiadam

    Ad 1 Oczywiście że można, ale po co. Tamtejsi pensjonariusze mają tyle jadu, że wytrują się nawzajem

    Ad 2 Oczywiście, że tak tylko problem będzie z mutantami. Zaraza skosi sporo mieszkańców kraju

    Ad 3 Da się. Możliwości intelektualne parlamentarzystów są odwrotnie proporcjonalne do mądrości świń

    Ps. Co do świń to niedługo coś napiszę i o nich

    Pozdrawiam

Dodaj komentarz