Ostatnie dni nadzbawiciela, czyli stan wojenny

Samotnym jak przysłowiowy Biały Żagiel prezesem, nadętym jak ów skrawek materiału w czas sztormowej pogody, targały silne emocje, być może najsilniejsze od ponad dekady, czyli od momentu, gdy wysłał brata w lot bez powrotu. Kiedy wydawało się, że wszystko idzie po jego myśli i w końcu wizja katotalibanu zatriumfuje, nagły atak wirusa sprawił, że cały plan wziął w przysłowiowy łeb, a co gorsza okazało się, że plan B nie istnieje. Nawet tak wybitny strateg jak nadprezes nie mógł przecież przewidzieć, że nagle zwolni się stanowisko Prezydenta, Premiera, Prezesa Trybunału Konstytucyjnego, Marszałka Sejmu, kilku ministrów, a nawet jego kapciowego, który tak troskliwie opiekował się kotem. Teoretycznie mógłby co prawda objąć te wakaty osobiście, nawet wszystkie równocześnie, ale był już mężczyzną w mocno średnim wieku i trochę obawiał się o swoją żyłkę pierdzącą, która jak wiadomo, czasem lubi pęknąć. Dlatego wolał się nie wychylać i czekać na rozwój sytuacji w tajnym i bardzo już wiekowym schronie, pochodzącym z czasów, gdy państwo ludowe budowało takie pomieszczenia na wypadek kolejnej wojny światowej. Klucze do schronu dostał w swoim czasie od ojca, który jednak uprzedził bliźniaka, że może ich użyć jedynie w ostateczności. Ukryty prezes nie miał co prawda pewności, czy ostateczność już nadeszła, ale wiele czynników wskazywało na to, że przynajmniej dla niego, raczej tak. Przezornie zgromadzonych nieco wcześniej zapasów miał na co najmniej kilka tygodni, w tym wiele worków karmy i puszek mięsnych dla kota, więc póki co, przyszłość nie przerażała go zbytnio. Tym bardziej, że miał przecież przy sobie ów słynny, mały pistolecik, wraz z kompletem naboi. Trochę żałował, że nie sprawił sobie fuzji myśliwskiej, o której nawet trochę myślał przez analogię w trakcie fuzji Lotosu z Orlenem, bo jak już strzelać sobie w usta, to lepiej z dużego kalibru, ale to była przecież ostateczna ostateczność, a póki żył, nie tracił nadziei. Emocje, o których wspomnieliśmy na początku, nie miały wyłącznie charakteru politycznego – co to, to nie. Żałował np. że nie ma narzeczonej albo chociaż kochanki, bo gdyby kogoś takiego posiadał, to mógłby wziąć ślub w ostatniej chwili i następnie odejść z tego łez padołu z honorem, a nie jak jakiś LGBT, czy coś jeszcze gorszego. Z drugiej strony dziękował opatrzności za to, że nie obdarowała go potomstwem (nawet adoptowanym) bo nawet ktoś taki jak on z trudem mógłby sobie wyobrazić, że podaje dzieciom cyjanek, a już z pewnością nie mógłby tego zrobić kotu.

Mimo przymusowej izolacji kontakt ze światem zewnętrznym nie urwał się całkiem, a to dzięki tajnej linii telefonicznej, poprowadzonej ze schronu jeszcze za komuny,  wprost do mieszkania jego idola, Antoniego M. Co prawda Antoni od tego czasu kilkakrotnie zmienił mieszkanie, ale telefon na korbkę wciąż działał, więc wystarczyło zawczasu wykwaterować lokatorów zajmujących ten pierwszy lokal i mogli sobie gadać do woli. Ktoś mógłby spytać, dlaczego Antoni nie został aresztowany, ale naprędce zebrane konsylium lekarzy specjalistów orzekło o jego niepoczytalności i jednocześnie o nieszkodliwości, więc zostawiono go w spokoju, trochę w roli reliktu minionej epoki, a trochę jako przykład dobrej woli nowej władzy i jej „ludzkiego” podejścia do przeciwników politycznych. Tak więc mógł Antoni na bieżąco zdawać  relację z przebiegu wydarzeń, a sytuacja zmieniała się bardzo dynamicznie, jak to często bywa w trakcie pandemii i działań wojennych. Powrót Tuska z Brukseli i objęcie przez niego funkcji Koordynatora Ogólnokrajowej Rozpierduchy (w skrócie KOR), niemal doprowadził nadprezesa do apopleksji, ale uspokoił go trochę fakt, że Ziobro został zatrzymany i osadzony w areszcie o ciężkim rygorze, o którym na mieście powiadają, że zarazić się tam jest bardzo łatwo, ale wyzdrowieć znacznie trudniej. Cieszyło go również to, że protesty przeciw zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej zelżały, choć Antoni na wszelki wypadek nie informował prezesa w stanie zawieszenia o tym, że głównie z powodu rozwiązania Episkopatu i dekretu Tuska, rozdzielającego państwo od kościoła w taki sposób, że większość duchownych udała się na emigrację, choć tylko niektórzy na wewnętrzną. Nie wspomniał prezesowi również o tym, że Ojciec Rydzyk został aresztowany z oskarżenia o wielosetmilionowe defraudacje i że w areszcie został brutalnie zgwałcony, choć akurat wtedy kamery w celi nie działały, więc śledztwo opiera się wyłącznie na zeznaniach pokrzywdzonego, których wiarygodność podważa jednak prokurator Giertych, cudem uratowany po zatruciu. Wolał nie wspominać o tym bolesnym zapewne incydencie, również w związku z zapowiedzią koordynatora Tuska, który wyznaczył nagrodę w wysokości miliona złotych za wskazanie kryjówki niedoszłego zbawiciela i jego oświadczeniu jako historyka o tym, że gwałt czasem musi się odcisnąć gwałtem.

Pozytywną stroną przebywania w schronie było jednak to, że nadprezes nie musiał jeździć na Nowogrodzką, czego szczerze nie znosił jako domator, mimo, że nikt nie zmuszał go do zrywania się bladym świtem. Oprócz tego nikt nie oczekiwał, że da głos w jakiejś sprawie, więc mógł wieczorami spokojnie włączać sobie stary magnetowid i oglądać rodzinne taśmy wideo, na których uwieczniony był też jego brat z czasów, gdy jeszcze nie był aż tak ważny, żeby wydawać rozkazy pilotom samolotów wojskowych, że o składaniu meldunków bratu nie wspomnimy, choćby przez delikatność. Telewizora w schronie nie było, ale i tak zapewne nie oglądałby telewizji, zważywszy na fakt, że działalność TVP została zawieszona na czas nieokreślony, zaś Telewizji Trwam odebrano koncesję, a całą „technikę” przekazano na rzecz reaktywowanego programu III polskiego radia, który od tej pory stał się programem telewizyjnym, oczywiście identycznie „ponumerowanym”. Dzięki temu sprytnemu zabiegowi, mimo braku programu 1 i 2 TVP, rząd tymczasowy posiadał swoją „tubę propagandową” którą oczywiście wykorzystywał przy każdej nadarzającej się okazji. Np. co godzinę nadawane było ogłoszenie o poszukiwaniu Jarosława K. i o nagrodzie wyznaczonej za wskazanie miejsca jego ukrywania się. Jak niektórzy pamiętają, kryjówkę Saddama też podobno ktoś wskazał za kasę, więc istniała duża szansa, że i u nas będzie podobnie, gdyż jakby nie patrzeć, milion piechotą nie chodzi. Zaś pan prezes, który nawet za swoich najlepszych czasów chadzał do ustępu piechotą, czując się wtedy jak król, miał teraz okazję na przeglądanie starej prasy w podziemnym kibelku, gdyż zgromadzono tam wiele egzemplarzy Trybuny Ludu i Żołnierza Wolności, które to tytuły słabo sprawdzały się w roli papieru toaletowego, ale za pozwalały użytkownikowi na sentymentalną podróż w przeszłość.

Jako człowiek inteligentny zdawał sobie sprawę z faktu, że pozostały mu już tylko wspomnienia, a przyszłość to co najwyżej kilka tygodni nędznego żywota w betonowych ścianach bez boazerii, po których być może czeka go los Ceausescu, a w najlepszym wypadku zsyłka na Syberię, gdyż jak powiadają na mieście, Putin dogadał się już w tej sprawie ze swoim kumplem Tuskiem, a Trybunał w Hadze poparł takie rozwiązanie jako najbardziej humanitarne. Oczywiście nie liczył na sprawiedliwy proces, gdyż nastał smutny dla niego kres Prawa i Sprawiedliwości, a nadchodziły czasy, w których nawet jako człowiek wolny i tak by się nie odnalazł.

Te refleksje przerwał prezesowi dzwonek telefonu, więc podniósł słuchawkę i jakież było jego zdumienie, gdy wcale nie usłyszał w niej głosu Antoniego…

Pantryjota

P.S:

Ciąg dalszy być może niebawem nastąpi, o ile pogoda w Horyńcu nie będzie sprzyjała spacerom.

Dawniej też Pantryjota, a więcej o mnie w stopce.

Kategoria: Polityka, geopolityka (6), Różności niesklasyfikowane (8)
  1. Quartz pisze:

    To się zbliża coraz większymi i szybszymi krokami.
    Martwi mnie jednak że reszta się wykpi i via Watykan czmychnie do jakiejś Argentyny jak wykonawcy woli takiego jednego pana z wąsikiem.

    Ps. Znakomity tekst

  2. Pantryjota pisze:

    Quartz,

    Dzięki. Przypominam sobie tym tekstem stare, dobre czasy, które już jednak raczej nie wrócą.

Dodaj komentarz