Pantryjota w GP, ale nie chodzi o żadne Grand Prix

Wszystkiego bym się spodziewał, ale nie tego, że moje stare wpisy salonowe były zamieszczane w czymś, co się nazywa Gazeta Polska, oczywiście bez mojej wiedzy.

Oto kolorowy dowód:

Pantryjota w GP

I link bezpośredni:

https://gazeta-polska.pl/2012/01/doktor-nie-brzmi-dzis-dumnie-choc-niekoniecznie-medycyny/

Chodzi oczywiście o notkę o doktorach, której niestety nie mogę tam otworzyć, bo po pierwsze trzeba się logować, a pod drugie, stronę blokuje mi mój antywirus:

zablokowana strona

Być może to był tylko link na mój blog na Salonie, a teraz już nie działa, bo blog został zlikwidowany. Tak czy owak wszystkiego bym się spodziewał, ale nie czegoś takiego.

Ponieważ jednak zdaję sobie sprawę z faktu, że wiele osób ciekawi co też takiego  było w tym wpisie, co spowodowało umieszczenie go w GP, służę uprzejmie całym tekstem i pytam Was, czy warto się o to awanturować, czy lepiej w dzisiejszych czasach uznać to za wyróznienie i w razie czego za dowód na patriotyzm najwyższej próby.

Jeśli Golonkę publikują w Gazecie Warszawskiej, to ja chyba jestem lepszy, jeśli zamieszcza mnie Gazeta Polska ?

Swoją drogą ciekawe, ile tych moich wpisów było tam pokazywanych i dlaczego akurat tam ?

Niezbadane są ścieżki dostępowe do postępowej felietonistyki wysokiej próby.

Sam już nie wiem, co o tym myśleć…

30.01.2012 23:26 30

Doktor nie brzmi dziś dumnie, choć niekoniecznie medycyny

UWAGA !!

Notatka ta powstała na kolanie, bo wcale jej nie planowałem..

Kiedy tak sobie zaglądam do różnych salonowych blogerów, to czasem zauważam, że niektórzy z nich z właściwą sobie bezpośredniością informują nas o zdobytym wykształceniu i wynikających z tego konsekwencjach w postaci tytułów naukowych. W czasach dawno minionych przedstawianie się z jednoczesnym dodaniem przed nazwiskiem slowa magister czy docent było uważane za obciach mimo, że owych „utytułowanych ” było znacząco mniej niż obecnie.

Wydawawałoby się więc, że zwiększenie populacji osób z cenzusem powinno skutkować zmniejszeniem nacisku na epatowanie swoim „rozumem” , potwierdzonym oficjalnym dokumentem z pieczęciami jednej z setek, jeśli nie tysięcy uczelni wyższych.

Jednak okazuje się, że nadal wiele osób uważa tytuł naukowy przy nazwisku za niemal coś takiego, jak tytuł szlachecki. No i obnoszą się z tymi swoimi doktoratami jak nie przymierzając pies z kulawą nogą, niepokojąco często dając świadectwo żenującego obniżenia poziomu kształcenia w kraju nas Wisłą.

Oczywiście nie wszyscy oni są produktem czasów wolnej Polski, gdyż np. najsłynniejszy, choć ostatnio słabo aktywny bloger salonowy, wykształcił się jeszcze w czasach, w których niepokornych uczniów pałowało ZOMO, a niektórzy działacze niepodległościowi zdobywali wykształcenie w warunkach odosobnienia, co z pewnością dobrze wpłynęło na przyswajanie wiedzy, gdyż nic tak głodnego jej nie rozprasza, jak banalne kłopoty życia codziennego, w warunkach choćby pozornej wolności.

Taki doktorat napisany za czasów Gierka siłą rzeczy musi powodować sympatię do pierwszego sekretarza, którą pan doktor był łaskaw nawet wyjawić publicznie, co z pewnością zjednało mu liczne rzesze sentymymentalnie nastawionych rodaków.

No ale ja raczej chciałbym się skupić na ludziach nieco młodszych, którzy omamieni wizją perspektyw związanych jakoby ze zdobyciem wyższego a nawet najwyższego wykształcenia, pokończyli te rózne uczelnie i teraz sieją popłoch.

To, że pisząc te swoje wypracowania czy komentując, nie zwracają uwagi na ortografię i gramatykę to jeszcze pół biedy, choć niektórzy z nich nie zaliczyliby takim tekstami dyktanda w piątej klasie szkoły podstawowej. Fakt, że forma tych wypowiedzi często urąga najbardziej elementarnym zasadom budowania zdań nie tylko podrzędnie czy nadrzędnie złożonych, ale nawet takich najzwyklejszych, też da się wytłumaczyć tym, że część absolwentów szkół wyższych to specjaliści wąskokwalifikowani, zgodnie zresztą z ogólnoświatowymi tendencjami.

Tak więc spuśćmy litościwą zasłonę milczenia na te drobne niedostatki i skupmy się przez chwilę na czymś znacznie poważniejszym, czyli na merytorycznej wartości tych publikacji.

Wyraźnie widać, że przede wszystkim brakuje w szkołach wszelkich typów choćby jednego semestru z filozofii. Gdyby bowiem wprowadzić do grafika takie zajęcia (najlepiej na pierwszym roku) to spora częśc studentów miałaby szanse przyswoić sobie już na początku swojej kariery kilka mądrych sentencji, choćby takich :

Dramatem naszych czasów jest to, że głupota zabrała się do myślenia.

Im mniej ludzie myślą, tym więcej mówią.

To, że każdemu wolno posiąść umiejętność czytania, szkodzi z czasem nie tylko pisaniu, ale i myśleniu.

Większość ludzi wolała by umrzeć, niż myśleć. I tak zresztą robią.

Błogosławiony ten, co nie mając nic do powiedzenia, nie obleka tego faktu w słowa

Nie ma nic straszniejszego niż czynna ignorancja.

W dawnych czasach głupota nie miała szans na taką ekspansję jak obecnie. Istniało pojęcie wiejskiego głupka, ktory był jednak „przypisany” własnej wsi i rzadko jego głupota miała możliwośc rozlać się na cały powiat ziemski, czy inną gubernię. Dziś, w dobie internetu i kursów eksternistycznych, oraz licencjatów licencjonowanych przez wykładowców bez licencji na myślenie, sytuacja staje się coraz bardziej tragiczna.

Pęd do wiedzy, który sam w sobie jest z pewnością zjawiskiem pozytywnym spowodował, że etos człowieka z dyplomem okrutnie podupadł. W czasach, w których nawet od kelnera wymaga się tytułu magistra (patrz moja notka o zaklętych rewirach), nie może dziwić zalew wszelkiego autoramentu dyplomowanych matołków, którzy bezwstydnie obnoszą się ze swoją głupotą, zupełnie lekce sobie ważąc fakt, że kompromitują nie tylko siebie, ale również cały nasz system nauczania.

W tej sytuacji oczywiście nie może dziwić, że w światowym rankingu wyższych uczelni nasze szkoły pojawiaja się gdzieś w rejonach trzeciej setki i to jako odosobnione przypadki. Edukacja to niesłychanie poważne wyzwanie dla każdego państwa, w szczegolnie dla tych, które pretendują do miana krajów rozwiniętych.

Oczywiście mógłbym w tym miejscu przytoczyć liczne przykłady zjawiska które opisuję, choćby posługując się cytatami . Ale nie w tym rzecz, żeby pokazywać głupotę palcem, choć często jest to kuszące.

Napisałem tę notatkę dlatego, żeby pokazać pewien mechanizm czy raczej chorobę, ktora trawi nas podstępnie, a jej skutkiem jest między innymi nagłe zwiększenie się populacji ekspertów lotniczych i dendrologów, przypominające inwazję szczurów, czy innych szybko rozmnażających się gryzoni.

Ale podobno już idzie ku normalności. Już nie ma 12 osób na jedno miejsce na psychologii, a marketing i zarządzanie niekoniecznie śni się po nocach absolwentom gimnazjów.

Wzrasta popularność kształcenia na kierunkach „praktycznych” co daje pewną nadzieję, że w przyszłości będzie łatwiej o hydraulika, niż dzisiaj o politologa. Inna sprawa, że władze, czasami niestety bezpowrotnie, zniszczyły nieprzemyślanymi decyzjami bazę szkolnictwa zawodowego i teraz budzą się z ręką w nocniku.

Sam znam przypadek, kiedy to jedne z ostanich warsztatów szkolnych w mieście stołecznym W-wie przekształcono kilka lat temu w Wyższą Szkołę Kosmetologii. Czesne w tej szkole należy do najwyższych w mieście, a kuratorium zapewne ma teraz zagwozdkę, gdzie uczyć zawodu tych, którzy dojdą do wniosku, że może nie muszą koniecznie zostać profesorami prawa z perspektywą pochówku na Wawelu. W końcu zwykły elektryk też może zrobić życiową karierę….

I tym optymistycznym akcentem kończę, przepraszając jednocześnie za dość długi tekst, ale nie miałem czasu, żeby sformułować go krócej.

A kto wie kogo sparafrazowałem w ostatnim zdaniu, ten widocznie ma dostęp do Wikipedii…

Dobrej nocy życzę

P.S:

Znalazłem coś na temat, to wkleję, zanim udam się na spoczynek :

Jeszcze kilkanaście lat temu studia wyższe kojarzyły się Polakom z prestiżem. Z założenia miały być unikatowe i ekskluzywne, przeznaczone dla niewielkiej części społeczeństwa. Współcześnie wiele się zmieniło. W roku akademickim 2009/2010 studiowało 1,9 mln osób.

Dla porównania na początku lat 90. liczba ta była niemal 5-krotnie niższa i nieznacznie przekraczała 400 tys. Zmianie uległa nie tylko bezwzględna liczba studentów, ale także procentowy udział osób uczących się w szkołach wyższych w całej populacji w wieku od 19 do 24 lat. W roku akademickim 1990/1991 ten tzw. wskaźnik skolaryzacji brutto oscylował w granicach 13%. W roku 1995/1996 osiągnął wartość 22,3%, a w 2000/2001 – 40,7%. Z kolei w roku akademickim 2009/2010 wyniósł 53,7%. Oznacza to, że studia wyższe podejmuje ponad połowa młodych ludzi między 19 a 24 rokiem życia.

Więcej tutaj:

https://gazetapraca.pl/gazetapraca/1,91734,10406807,Co_studiuja_Polacy_.html

Dawniej też Pantryjota, a więcej o mnie w stopce.

Kategoria: Różności niesklasyfikowane (8)

Dodaj komentarz